Chomik Furiatto

Duchowe Przypowieści

Re: Duchowe Przypowieści

O ŚMIERCI

Z książki Jana van Helsinga "Rozmowy ze śmiercią"


„Było to dawno, dawno temu. Wszystko wyglądało inaczej niż w dzisiejszych czasach. Jednak Ziemia była okrągła, słońce świeciło i świecił też księżyc i gwiazdy. Byli tam też ludzie, rodzili się i umierali. Ale wszystko było wówczas inne niż dziś. A to dlatego, że po ziemi kroczył młodzieniec, którego wszyscy musieli słuchać. Nawet królowie. Ten młody pan nie tolerował żadnego sprzeciwu. Jego duma była równie wielka jak jego uroda, jego oczy błyszczały jak diamenty, spojrzenie miał twarde. Mało mówił, ale jego słowa również lśniły niczym diament. Odwiedzał każdego człowieka przynajmniej dwa razy w życiu. Mimo tego, że Ziemia była okrągła jak kula, tak jak dziś, wydawało się, że nie przeszkadzają mu żadne odległości.
Nikt nie wiedział, w jaki sposób wykonuje swoje zadania. Nikt też nie pytał, jak to możliwe, że jednocześnie odwiedza tysiące łudzi w różnych miejscach na Ziemi. Wkraczał do domów młodych par, mówiąc: »Wkrótce przyjdzie wam na świat dziecko. Bądźcie gotowi i przygotujcie kołyskę. Gdy nadejdzie pora, przyprowadzę duszę.« Nikt się nie dziwił, że nigdy nie widziano, kiedy przyprowadzał duszę, ponieważ duszy nie da się zobaczyć... Przychodził też do domów starych ludzi i mówił: »Wkrótce umrzecie. Bądźcie gotowi i przygotujcie trumnę. Gdy nadejdzie pora, przyjdę po duszę.« Nazywano go Panem Narodzin i Śmierci. Był młody i piękny. Czynił tak, jakby Ziemia należała tylko do niego. Zawsze przychodził sam. Niektórzy ludzie opowiadali jednak, że czasem towarzyszyła mu druga postać, jakby cień podążający za nim w oddali. Nikt nie odważył się z nim rozmawiać, ponieważ był tak dumny, że zdawało się, iż słucha tylko własnych stów. Cóż zresztą mogliby powiedzieć ludzie Panu Narodzin i Śmierci'? A jednak pewnego dnia wydarzyło się coś, co zmieniło cały świat, czyniąc go takim, jakim jest dzisiaj.

Daleko na północy żył pewien Lapończyk. Był tak mądry, że nawet królowie przybywali do niego z daleka, by zasięgnąć porady. On sam był ubogi i mieszkał samotnie w chacie na skraju tundry. Mówi się, że pewnego razu zachorował i oczekiwał odwiedzin młodzieńca, ponieważ sądził, że wkrótce umrze. Pewnego dnia ktoś zapukał do jego drzwi. Starzec otworzył je i zobaczył przed sobą postać, która przypominała cień podążający za Panem Narodzin i Śmierci.
- Jutro przyjdzie do ciebie młody Pan - powiedział cień i pokłonił się. - Wkrótce świat straci najmądrzejszą duszę. Królowie będą musieli sami podejmować decyzje i przyniesie to mało radości poddanym.
- Jestem bardzo stary - odpowiedział Lapończyk - i nie mogę uniknąć śmierci.
- Możesz - powiedział cień i uśmiechnął się. To był okropny uśmiech, zabłysły zęby, gorsze niż zęby głodnego wilka.
- Myślę, że wiem kim jesteś - powiedział stary Lapończyk - choć jeszcze nigdy cię nie widziałem. Chyba wiem, jak się nazywasz. Masz imię, przed którym chylą się tylko źli ludzie.
- To, jak się nazywam - rzekł cień - nie ma dla ciebie znaczenia. Dużo ważniejszym jest, co mogę dla ciebie zrobić.
- A co możesz dla mnie zrobić?
- Już ci mówiłem: mogę na zawsze uwolnić cię od śmierci. Lapończyk, który kochał życie, milczał przez chwilę. Cień zdawał się być zaniepokojony. Zbliżył się do starca, sącząc mu do uszu jakieś słowa.
- No więc - dodał głośniej - pomogę ci zbudować twoją trumnę. Musimy się pospieszyć, aby była gotowa, gdy jutro przyjdzie do ciebie młody Pan. Zgadzasz się?
- Tak - odparł z wahaniem Lapończyk - ale obawiam się, że moje sumienie się z tym nie zgadza.
- Sumienie nie jest do niczego potrzebne, jeśli jest się nieśmiertelnym - stwierdził cień. I dodał - Ja też go nie potrzebuję. Jego zęby zabłysły złowrogo. - Żyję od tysięcy lat, ciesząc się nieśmiertelnością.

Następnego ranka ktoś zapukał do drzwi i do domu wszedł młody Pan. Ukłonił się przed Lapończykiem. A potem, patrząc mu prosto w oczy, powiedział:
- Za dwa tygodnie przyjdę uwolnić twoją duszę od ciała. Bądź gotowy i zbuduj swoją trumnę. Stary człowiek, uśmiechając się, odpowiedział:
- Trumna jest już gotowa. Pan Narodzin i Śmierci był bardzo zdziwiony. Jeszcze nigdy żaden człowiek nie odważył się do niego przemówić ani uśmiechnąć, gdy przychodził zakomunikować mu śmierć. Jednak słyszał o sławie starca. Wiedział więc, że przypisywano mu wielką mądrość. Z tego powodu młody Pan - który tylko z pozoru był młody, bowiem nikt nie był w stanie zliczyć jego lat - zniżył się do rozmowy ze starym Lapończykiem.
- Wydaje się, że w ogóle nie boisz się śmierci - powiedział.
- Dlaczego miałbym się jej bać - odpowiedział starzec - żyłem już dość długo. Moja dusza tęskni za tym, by poznać nowe krainy. Pozwól, że pokażę ci moją trumnę. Uważam, że jest piękna, ale chciałbym wiedzieć, czy tobie też się podoba. »Ten starzec jest dość zarozumiały - pomyślał Pan Narodzin i Śmierci - ale dlaczego nie miałbym mu sprawić tej przyjemności?«
- Dobrze, pokaż mi - zgodził się. Starzec przyniósł trumnę i ustawił ją u stóp szlachetnego gościa. Młody Pan widywał już piękniejsze trumny, ale powiedział:
- Wydaje się być bardzo porządna.
- Cieszę się - powiedział starzec - ale byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś zechciał mi wyświadczyć pewną przysługę. Chciałbym wiedzieć, czy jest dostatecznie wygodna. Jesteś mniej więcej tego samego wzrostu, co ja. Gdybyś tylko zechciał położyć się na chwilę w trumnie, mógłbyś powiedzieć mi, czy jest dostatecznie piękna i wygodna. Ponieważ młody Pan był dość próżny, znana była mu też próżność innych i nie wydawała mu się niczym niezwykłym.
- Czemu nie - powiedział i położył się w trumnie.
Szybciej niż trwa jedna myśl, zatrzasnęło się wieko trumny i zostało zabite gwoździami, które zamknęły je tak, że żadna siła nie mogłaby pomóc Panu Narodzin i Śmierci wydostać się.
- Nieźle ci poszło - powiedział jakiś głos. Cień nagle ukazał się obok starca. - Chodź, zaniesiemy teraz trumnę daleko w tundrę. Pan Narodzin i Śmierci był zbyt dumny, by krzyczeć i wołać o pomoc. Milczał, pozwalając, by wyniesiono go daleko, gdzie żyją tylko dzikie zwierzęta i drapieżne ptaki i by go tam pogrzebano. -Tutaj nikt go nie znajdzie - ponuro rzekł cień, zacierając z zadowolenia ręce. - Pokłóciłem się z Bogiem i za karę kazał mi zamieszkać w piekle. Czasem przychodzę na Ziemię i próbuję zdobyć kilka dusz do towarzystwa. Jak do tej pory nigdy mi się nie udawało. Ale teraz wreszcie Bóg nie dostanie żadnej duszy z Ziemi i nie będzie mógł żadnej duszy tu wysłać.
Starzec powrócił do swej chaty i zaśmiał się do księżyca, ale księżyc nie odpowiedział. Spojrzał więc w lustro i uśmiechnął się: Ciekawe, jak będę wyglądał za trzysta lat? W tej samej chwili dopadł go strach i zaczęło budzić się w nim sumienie.

Minął jakiś czas. Na Ziemi nikt się nie rodził i nikt nie umierał. W niebie zwołano zgromadzenie. Przybyli wielcy panowie i najważniejszy z nich powiedział:
- Bóg prosił mnie, bym zwołał was wszystkich, ponieważ jest niezadowolony z tego, co się dzieje na Ziemi. Nie można się uskarżać na sytuację na innych planetach. Tam wszystko dzieje się tak, jak należy. Istoty rodzą się i umierają, a tak być powinno. Niestety na Ziemi jest inaczej. Nie przysyła się stamtąd do nas żadnej duszy. Dzieje się tak, ponieważ nigdzie nie można znaleźć Pana Narodzin i Śmierci. Ten, który ze względu na swoją niezwykłą urodę tak chętnie się wszędzie pokazywał, nie chodzi już po Ziemi. Zaniedbuje swoje obowiązki. To tak, jakby w ogóle nie istniał. Dlatego też musimy spojrzeć w dół na tę dziwną, okrągłą planetę, by odnaleźć młodego Pana i przyprowadzić go tutaj.
I tak, wysłano jednego z nich na Ziemię. Nikt nie wie, jakie było jego imię, ponieważ panowie nieba lubią otaczać się tajemnicą. Jednak to, co ów wielki pan odkrył na Ziemi, było bardzo smutne. Małżeństwa rozpaczały, bo nie mogły mieć dzieci i daremnie czekały na to, aż Pan Narodzin przyjdzie je odwiedzić. Starcy popadali w jeszcze większe zwątpienie, ponieważ osłabieni i chorzy leżeli w łóżkach. Tracili głos, bo mówili już zbyt długo. Nic już nie widzieli, bo ich oczy były zbyt zmęczone. Tęsknili za uwolnieniem duszy i daremnie wyczekiwali odwiedzin Pana Śmierci. Na świecie panował wielki nieład i strach, bowiem lęk przed nieśmiertelnością był większy od lęku przed śmiercią.
W końcu Wielki Pan, który przybył z nieba, znalazł starego Lapończyka, o którym opowiadano, że jako ostatni widział pięknego młodzieńca. Starzec był już zniszczony wiekiem, a jego sumienie kłuło go ostrzej niż mogłyby to zrobić gwoździe, którymi zabił trumnę. Nie mógł jednak pójść za głosem swego sumienia, bo pilnowała go ciągle mroczna postać, by nikomu nie zdradził, gdzie pochowali młodego Pana. Jednak gdy postać ta zobaczyła zbliżającego się Pana Niebios, uciekła z chaty, wyjąc z przerażenia. Lapończyk, który prawie nie mógł już mówić, łamiącym się, cichym głosem opowiedział, co się zdarzyło, a Wielki Pan udał się do tundry, odnalazł trumnę i otworzył ją. Młody Pan, który nic nie utracił ze swej urody, spojrzał błyszczącymi oczyma na swego wybawcę. Ten jednak nie rzekł ani słowa. Położył rękę na jego ramieniu i obaj unieśli się do nieba, gdzie czekało na nich zgromadzenie. Najważniejszy i najbardziej szanowany z nich powiedział:
- Ty, Panie Narodzin i Śmierci, według boskiego rozporządzenia, wrócisz natychmiast na Ziemię, by dalej wykonywać swe zadanie, jak robiłeś to przed swym niespodziewanym pogrzebem. Jednak od tej pory będziesz przychodził tylko do tych ludzi, którym będziesz przynosił lub zabierał duszę. Nie będziesz im tego zapowiadał wcześniej. W związku z tym nikt cię nie zobaczy ani nie usłyszy: będzie to kara za twą dumę. Idź i uwolnij starców, którzy na ciebie czekają, ale starego Lapończyka uwolnij jako ostatniego, bo zrobił coś bardzo złego. Od tego czasu Ziemia jest taką, jaką dziś ją znamy. Nikt z ludzi nie wie wcześniej, kiedy będzie miał dziecko albo kiedy jego dusza będzie zabrana. Ale wciąż jeszcze - i pewnie będzie tak przez całą wieczność - piękny młodzieniec, Pan Narodzin i Śmierci, kroczy po Ziemi nie widziany przez nikogo.”

"Po owocach lędźwi jego Go poznacie, a po długości kija swego ocenian będzie"

Askad
Moderator
ranks
useravatar
Offline
101 Posty
Informacja o użytkowniku w postach
Nie posiadasz uprawnień do zamieszczenia tu postu

Re: Duchowe Przypowieści

DLACZEGO KRZYCZYMY W GNIEWIE?

“Pewien hinduski święty przybył kiedyś nad rzekę Ganges, aby się w niej wykąpać. Na brzegu zobaczył rodzinę, której członkowie krzyczeli na siebie w złości. Zwrócił się z uśmiechem do swoich uczniów pytając:
„Dlaczego ludzie krzyczą, gdy się gniewają?”
Uczniowie pomyśleli przez chwilę, aż w końcu jeden z nich odrzekł: „Krzyczą, bo tracą panowanie nad sobą”.
„Ale dlaczego trzeba krzyczeć, skoro druga osoba jest tuż obok? Można równie dobrze powiedzieć jej to, co myślimy spokojnie”, odpowiedział święty.
Uczniowie wymyślali inne odpowiedzi, ale żadna z nich nie była satysfakcjonująca.
W końcu, święty wyjaśnił:
“Kiedy dwoje ludzi gniewa się na siebie, ich serca się oddalają. Aby nadrobić ten dystans muszą krzyczeć, by mogli się usłyszeć. Im bardziej się gniewają, tym głośniej będą musieli krzyczeć.”
„Co się dzieje, kiedy dwoje ludzi się w sobie ###? Nie krzyczą, ale mówią łagodnie.
To dlatego, że ich serca są sobie bliskie. Dystans, który je dzieli jest minimalny lub wręcz wcale go nie ma”.
Święty opowiadał dalej:
„Co się dzieje, kiedy kochają się jeszcze mocniej? Przestają mówić na głos. Zaczynają szeptać, a miłość przybliża ich do siebie jeszcze bardziej. Po jakimś czasie nawet szept nie jest potrzebny, wystarczy, że na siebie spojrzą. Tak blisko siebie są ludzie, którzy się kochają.
Spojrzał na swoich uczniów i rzekł:
„Kiedy się kłócicie, nie pozwólcie waszym sercom oddalić się od siebie. Nie używajcie słów, które stworzą między wami jeszcze większy dystans, bo może przyjść taki dzień, że ów dystans będzie zbyt ogromny, aby można było znaleźć drogę powrotną.”

http://anilalah.wordpress.com/category/medytacja/

"Istnieje ludzka tęsknota za Bogiem, i istnieje również boska tęsknota za człowiekiem"
Mikołaj Bierdiajew

Dobrusia
Moderator
ranks
useravatar
Offline
81 Posty
Informacja o użytkowniku w postach
Nie posiadasz uprawnień do zamieszczenia tu postu

Re: Duchowe Przypowieści

Postanowiłam wrzucić rozdział książki - reportażu Jacka Hugo-Badera "Dzienniki Kołymskie" z wyprawy na rosyjska Kołymę.

Urzekła mnie opowieść o psach - towarzyszach człowieka w tych nieprzyjaznych rejonach kraju.

Sasza alpinista – drzwi do lasu

Opowieść o Kołymie muszę zacząć od Saszy Szafranowa, który mieszka na placu Komsomolskim z nieczynna wieżą telewizyjną, bo to miejsce, od którego liczone są odległości na Trakcie Kołymskim, a ja chcę go przebyć. To sam środek Magadanu. Zatem pierwsze kilometry Traktu to prospekt Lenina, zbiegająca z palcu reprezentacyjna, główna ulica miasta, która za rzeczką Magadanką zmienia nazwę na Kołymskoje szosie, by za rogatkami być już Traktem Kołymskim.
                Sasza więc, znakomity miejscowy fotograf, malarz i alpinista razem z żoną, dwiema dorosłymi córkami i trzema szkockimi terierami od piętnastu lat mieszka na zerowym kilometrze tej liczącej ponad dwa tysiące kilometrów drogi. Pozostałe trzydzieści pięć lat życia spędził w głębi Kołymy, na 626. Kilometrze w miasteczku Susuman w Górach Czerskiego.
- Tam jest wielkie jezioro Małyk w kształcie bumerangu – opowiada Sasza. – Odkąd pamiętam, na jego brzegach żył dziadek Naumow. Był otszelnikiem, jednym z tych, którzy wybrali samotne życie z dala od ludzi. Szczególnie dużo zrobiło się ich, kiedy od 1953 roku zaczęli wypuszczać z łagrów. Wielu zeków nie wracało do domów, bo nikt tam na nich po latach nie czekał. Inni zaszyli się w tajdze ze wstydu, z rozpaczy albo ze strachu. W zonie (łagrze) narobili sobie wrogów i bali się o życie. Dziadek Naumow był jednym z nich. Ponad pięćdziesiąt lat żył nad tym jeziorem i nigdy się stamtąd nie ruszał. Nawet do lekarza. Mówił, że był obozowym pisarzem i że sam skazał siebie na samotność. Chciał odkupić winy. Wszyscy wiedzieli, że był stukaczem, suką. Donosił na kolegów. I pięknie kaligrafował.

- Co to ma do rzeczy? – pytam.
- Nic. Chcę ci powiedzieć, że miał ponad osiemdziesiąt lat, na kartce żadnej linii, a pisał równiutko linijka pod linijką, wiersz pod wierszem, i to bez okularów. Pisał wiersze. Zwyczajne, rymowane, o nielekkim, samotnym życiu w tajdze. Zawsze kiedy szedłem w góry, zachodziłem do niego. Przynosiłem kaszę, sól, zapałki, naboje, a on parzył herbatę.
                Dziadek Naumow miał tuzin psów, w tym jednego na trzech łapach. Pies stracił łapę w sidłach, które jego pan stawiał na zające i lisy. Wszystkie jego psy to były łajki, bardzo mądre zwierzaki. Łajki żyją na całej Syberii, ale różnią się nieco wyglądem. Łajki Ewenków SA duże i bardzo silne, te hodowane przez Jakutów mniejsze, ale ostre, kąśliwe i nieprawdopodobnie odporne, wytrzymałe. Całą jakucką zimę, zatem mrozy po pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt stopni spędzają pod gołym niebem, a  najlepsze rękawice Jakuci robią z ich futra.

                Sasza ostatni raz widział się z dziadkiem Naumowem na jesieni 2009 roku. Na ścianie jego chaty przybita była deska z komunikatem, żeby nie zakopywać go w ziemi, kiedy umrze, tylko spalić z całym dobytkiem w chałupie. Dziadek mówił Saszy, że nadchodzi jego ostatnia zima.
- Wracam wiosną – opowiada Sasza – a jego chaty nie ma. Pogorzelisko. Zostały tylko zwęglone drzwi z framugą. Jakby drzwi do lasu, w tajgę, w góry. Wędrowni myśli byli przede mną. Znaleźli martwego staruszka w łóżku, deskę z ostatnią wolą i psa na trzech łapach, co leżał na piersiach zmarłego. Przeganiali go, a on się nie ruszał. Podłożyli ogień, a ten znowu nic, chcieli wyciągnąć, ratować, a on na nich z kłami… Jak leżał na dziadku Naumowie, tak się razem spalili.

- Zawsze myślałem – mówię – że te opowieści o bezgranicznej wierności i wspólnej śmierci to mity.
- Ja też. Ale byłem na pogorzelisku zaraz potem. Jeszcze dymiło. Znalazłem stary żelazny kocioł, zebrałem w nim szczątki i zakopałem.
Na desce napisałem: „Tutaj pochowany dziad Naumow z psem” . Bo kości psa i człowieka były razem.
- Jak się nazywał ten pies?
- Szary. A może Wierny. Nie pamiętam. A przez te drzwi, co zostały na pogorzelisku, wszyscy zaczęli przechodzić jak przez wrota świątyni. Myśliwi, geolodzy, poszukiwacze złota i ja z towarzyszami, jak idziemy na wspinaczkę, nawet drogi nadłożymy, byle tylko przejść przez nie na dobrą wróżbę.
                Pozostałe przy życiu łajki dziadka Naumowa po pogrzebie rozbiegły się po górach. Myśliwi strzelali je wiele lat, bo wyciągały zwierzęta z sideł, a w zimie zbierały się w stado i grasowały jak wilki. Gorzej! Napadały na ludzi, bo się ich nie bały.
                Podobna sytuacja, ale na dużo większa skalę, miała miejsce w latach dziewięćdziesiątych. Ludzi masowo zaczęli wyjeżdżać z Kołymy, ale psy zostawiali, zwyczajnie wyganiali za próg, w tajgę. Góry zrobiły się jeszcze mniej przyjazne niż zwykle.
- Dasz wiarę, że tam są  jeszcze niezdobyte szczyty? – Sasza jest zachwycony. – Nawet dwutysięczniki. Mój zespól ma koncie siedem takich. Wiesz, co to za uczucie? Wchodzisz na szczyt, i słyszysz w środku, że dusza ci śpiewa. Jako zdobywcy mieliśmy prawo nadawać im nazwy. Największy z naszych był Challenger. 2347 metrów nad poziomem morza, a ostatnie siedemset metrów to jakby ogromny, przepiękny wahadłowiec gotowy do startu. Zdobyliśmy go w 1987 roku, zaraz po tym jak rozbił się amerykański prom kosmiczny o tej nazwie. Piętnaście lat później zrobiliśmy drugie wejście na szczyt, a trzeciego do tej pory nikt nie powtórzył. Na północy, w polarnych górach piekielnie ciężko się wspinać. Wysokość jak w waszych Karpatach, ale brak roślinności, tlenu jak w Himalajach na pięciu tysiącach, ogromne lodowce, lawiny nawet w lecie. Pięćdziesiąt metrów pod szczytem Challengera dopadła nas purga, straszna śnieżna zamieć. Czteru dni trzymała w oblodzonej ścianie, chociaż to koniec czerwca. Ani do przodu, ani się wycofać. Mówią, że alpinista musi mieć w zapasie entuzjazmu na trzy purgi.
 - Jedna ile może trwać? – pytam.
- Tydzień.
                Sasza w góry najczęściej chodzi sam, nawet na wspinaczkę. Kiedyś wybrał się na liczący 2027 metrów Mardżot, ale ku jego rozpaczy ani na krok nie odstępowała go jego ukochana łajka Jakut.
- Idę się wspinać – mówi Sasza – a ten lezie za mną i nie daje się przegnać. Znika, ale za chwilę pojawia się i tak bawi się ze mną ze dwadzieścia kilometrów przez całą dolinę do podnóża góry. Następnego dnia siadam przed nim, patrzę mu w oczy i całkiem poważnie mówię: „Siedź na dole, nie leź dalej”, a ten merda ogonem i jest cholernie rozbawiony. Idzie za mną prawie pionowym żlebem, a kiedy jesteśmy już na grani, spada siedem osiem,  metrów z małej półki i klinuje się w szczelinie między dwiema skalnymi płytami. Zjeżdżam do niego na linie i przez kilka godzin próbuje go jakoś wytaszczyć. Wszystko na nic. Nie ma innego wyjścia….
- Co?
- Musze go zrzucić. Strącić w przepaść. Przecież zdychałby tam z głodu i pragnienia wiele dni! Wykleszczam go więc i spycham. Na północna stronę, a sam schodzę z grani na południe. Okropne zejście. Dwanaście, trzynaście godzin walki w lodowej ścianie. W dolinie robię igloo na noc, kładę się spać, a po kilku godzinach słyszę szczekanie mojego Jakuta. Dasz wiarę? Przeżył upadek z kilkuset metrów! Potem jakimś cudem jeszcze raz wszedł na grań, zszedł z drugiej strony i mnie odnalazł. Uwielbiałem go, chociaż był humorzasty.
Sasza chodzi w tajgę bez broni, co nie jest zbyt rozsądne, więc kiedy idzie robić zdjęcia, zabiera psa, żeby go bronił przed niedźwiedziami. Łajki świetnie sobie z nimi radzą. Wyczuwają je z wielu kilometrów, wcześniej niż niedźwiedź człowieka, są od niego szybsze, zwinniejsze, piekielnie zjadliwe i hałaśliwe, czego niedźwiedzie nie cierpią.
- Kiedyś idziemy w góry robić jesienne zdjęcia i trafiamy na niedźwiedzi matecznik. Widzę osiemnaście sztuk w zasięgu wzroku. W życiu tylu na raz nie widziałem. Zebrały się przy potoku i zgodnie łowią ryby, a my spokojnie, z plecakiem nad głowa i dusza na ramieniu koło nich przechodzimy.
- Co z tym plecakiem?
- Trzeba go nieść jak najwyżej, żeby wyglądać na bardzo dużego. Niedźwiedź ma bardzo słaby wzrok, a gdyby miał złe zamiary, być może przeceni wielkość i siłę człowieka i zrezygnuje z ataku. Na szczęście nie zwracają na nas uwagi. A my cały dzień włóczymy się po lodowcach i piargach, aż docieramy na piękną, zielona halę. Ustawiam statyw, wyciągam sprzęt, wybieram żółciutki kwiatek, który będzie na pierwszym planie, mam pstryknąć… A w kadr włazi pies i kładzie się na tym kwiatku. Po prostu uwalił się i leży. Gapi się w aparat. „Paszoł ty won! Swołocz!” wymyślam mu od ostatnich. Tak on wstaje i idzie. Idzie w ogóle, całkowicie. Do domu.
- Obraził się.
- A tu noc idzie, a ja jeszcze musze przejść przez to niedźwiedzie terytorium. Bez psa to pewna śmierć. To rzucam się pędem za Jakutem i dawaj przepraszać, obiecywać, że już nigdy go nie opieprzę, że dobry pies, mądra sobaka, wracaj, nie zostawiaj… Wreszcie stanął, ale nawet na mnie nie patrzy, to biegnę do niego, wyciągam suchary i dawaj przekupywać. Pojedliśmy razem, posiedzieliśmy, przeprosiliśmy się i przeprowadził mnie do domu.
Tyle na Kołymie znaczy pies.
- Co się z nim stało?
- Utonął w powodzi. Potok Biereloch w jedna noc wyszedł z brzegu i zalał cały Susuman, gdzie wtedy mieszkaliśmy. Rodzinę cudem uratowałem na maleńkim wędkarskim pontonie. A jego jak zwykle nie było.
- Może nie było miejsca na pontonie? – zastanawiam się.
- Byśmy wzięli na ręce. Gdzieś się włóczył.
- Może się jednak uratował.
- Niemożliwe. Inaczej by wrócił.

"Po owocach lędźwi jego Go poznacie, a po długości kija swego ocenian będzie"

Askad
Moderator
ranks
useravatar
Offline
101 Posty
Informacja o użytkowniku w postach
Nie posiadasz uprawnień do zamieszczenia tu postu

Informacje forum

Statystyki:
 
Ilość wątków:
243
Ilość sond:
5
Ilość postów:
1919
Forum jest nieaktywne:
Użytkownicy:
 
Zarejestrowani:
210
Najnowszy:
uojohuripten
Zalogowani:
0
Goście:
25

Zalogowani: 
Nikt nie jest zalogowany.

Legenda Forum:

 wątek
 Nowy
 Zamknięty
 Przyklejony
 Aktywny
 Nowy/Aktywny
 Nowy/Zamknięty
 Nowy przyklejony
 Zamknięty/Aktywny
 Aktywny/Przyklejony
 Przyklejony / Zamknięty
 Przyklejony/Aktywny/Zamknięty